Nie ukrywam, że dokonania pani Małgorzaty Thatcherowej traktuję z dużą dozą szacunku, a sama jej postać stanowi dla mnie ikonę wielkiego formatu. Tym chętniej swój krok skierowałem do najbliższego kina, by zobaczyć film pod tytułem „Iron Lady”. Zajmując miejsce naprzeciw srebrnego ekranu liczyłem, że najbliższe ponad 100 minut upłynie mi na raczeniu się obrazem ożywiającym to, co wcześniej znałem tylko z lektury podań historycznych.
Film się zaczął, skończył , a ja zostałem z olbrzymim niedosytem i rozczarowaniem. Dostałem produkt wybrakowany o raczej dyskusyjnej zawartości. Chciałem zobaczyć historię życia jednej z największych postaci XX wieku, a otrzymałem portret sędziwej kobiety, dozorowanej dniem i nocą, by nawet sama po mleko do sklepu nie wyszła. Żale jednak później…
„Iron Lady” jest produkcją całkiem niezłą, Meryl Streep jest świetna (co nie było zaskoczeniem), ale niestety uderza ogromna asymetria obrazu. Nie umiem określić czemu, przy tak bogatej przeszłości głównej bohaterki, uwaga skupiona jest praktycznie wyłącznie na ukazaniu niedołężnej osoby, zaawansowanej wiekiem i upodlonej swymi ograniczeniami. Rozumiem, że tak może wyglądać jej obecny stan psychofizyczny i faktycznie warto o tym wspomnieć, to jednak powinny zostać zachowane jakieś bardziej właściwe proporcje. Bo czyż nie wolałby każdy z nas ujrzeć mechanizmy tego, jak młoda Małgorzata Thatcherowa pnie się po szczeblach kariery, jak przebija się przez skostniałe struktury społeczeństwa zdominowanego przez mężczyzn i zdobywa w nim pozycję niekwestionowanego przywódcy? Kobieta, która przez wiele lat kształtowała losy milionów, była zdeterminowana i konsekwentna w swoich działaniach, przebudowała gospodarkę brytyjską, prowadziła walkę z ZSRR ramię w ramię z Ronaldem Reaganem, zdecydowanymi posunięciami wygrała wojnę o Falklandy, rozprawiała się z bandytami w Irlandii Północnej, nie ugięła się pod presją górniczego terroryzmu itd. itp. zasługuje w mojej ocenie na coś więcej niż kreowanie jej postaci, jako słabej starowinki, która ma problemy z przemieszczaniem się, sięga po alkohol, ma notoryczne halucynacje, w których widuje i rozmawia ze zmarłym przed paroma laty mężem, ma ograniczoną percepcję otoczenia i robi dziwaczne rzeczy... Przy czym te kwestie naprawdę wielkie w jej życiorysie stanowią mało znaczące tło filmu.
Mam ogromny żal do tych, którzy stworzyli zwiastuny filmu „Iron Lady”. Oglądając je każdy ma wrażenie, że film opowie właśnie o całym życiu Małgorzaty Thatcherowej, a jak już człowiek siedzi w kinie okazuje się, że zwiastun go oszukał. Poza tym żal mam również do reżysera, który bardzo selektywnie potraktował postać głównej bohaterki i w tych krótkich scenach reminiscencji z przeszłości ukazywał w przeważającej mierze subiektywne zdanie o tym, że działania Pani Premier skrzywdziły gigantyczne tłumy ludzi (protestujące tłumy bite przez policjantów), Brytyjczycy jej nie znosili (wielka kukła z wydłubanym okiem), była fatalną matką dla swoich dzieci (przeglądając pudełko pamiątek rodzinnych znajduje w nim ‘laurki’ opisane wyłącznie słowami ‘Daddy’) i była brutalna dla swoich sprzymierzeńców i przyjaciół (scena, w której na rządowym forum łaja swojego współpracownika i kończy spotkanie z powodu mało znaczących braków). Dalej można by wyliczać, ale nie ma to większego znaczenia. Mam poczucie dużej krzywdy wyrządzonej Pani Thatcherowej, choć z drugiej strony film dla widza obeznanego choć pobieżnie z postacią byłej Premier może zwiększać szacunek dla niej, po zobaczeniu licznych i poważnych przeszkód, z którymi przyszło jej się mierzyć przy przeprowadzaniu zdecydowanych ruchów. Oceniajcie jednak sami.
Komentarze